top of page

Pozałatwiałem wszystkie swoje sprawy. No, może oprócz jednej. I właśnie teraz jadę ją załatwić. Jadę zobaczyć się z Alicją i powiedzieć jej, a właściwie poprosić ją... Ale o tym może później. Aha, szkoda, że nie możecie tego zobaczyć - jadę moją nową wiśniową Toyotą 4 Runner. Alicji się spodoba. Zawsze podobały się jej wozy terenowe. Zresztą mnie też. Podobały nam się rzeczy podobne. Jesteśmy podobni do siebie w tym co nam się podoba. Kiedyś sobie pomyślałem, że te nasze podobania, to nie jakieś tam dwa różne podobania, ale jedno wspólne podobanie. I spodobało mi się to stwierdzenie.

Właściwie to ja wolałbym mieć Jeepa Grand Cherokee, ale akurat nie było żadnego na sprzedaż, a w salonie niedaleko centrum znalazłem tę Toyotę. Ma dopiero trzy lata i jest w bardzo dobrym stanie. Być może mógłbym jeszcze poszukać, ale bardzo mi się spieszyło, żeby zacząć nowe życie. A zawsze sobie wyobrażałem, że zacznę je od kupienia sobie porządnego terenowego samochodu... co właśnie wczoraj uczyniłem. Oszczędzę wam szczegółowych opisów mojej nowej zabawki, bo pewnie was to nie interesuje. Wszystko pokażę i wytłumaczę Alicji. Jej na pewno się spodoba.

 

Co to właściwie znaczy, że wszystko pozałatwiałem? No wiecie, rozwiodłem się, zgarnąłem kupę szmalu za załatwienie dużego kontraktu. Co ja mówię? To był olbrzymi kontrakt! Kosmiczny. Gdybym nie był w takim nastroju jak ostatnio często bywam, to w życiu bym się za to nie brał. Zrobiłem to z dużym rozmachem i udało się. Miałem z tego tylko półtora procenta ale i tak zarobiłem przez dwa tygodnie więcej niż zarabiałem dotąd przez rok. Choć tak naprawdę nigdy nie zarabiałem mało. Z tym kontraktem, to było tak... Albo nie, to w końcu zupełnie inna historia. Zwłaszcza, że pracę też rzuciłem. Zaplanowałem sobie co najmniej trzymiesięczne wakacje... z Alicją. Zabieram ją ze sobą do mojej ukochanej Norwegii.

 

To moje „rozwiodłem się” może zabrzmiało tak, jakby to nie było nic ważnego. Otóż było. Było bardzo ważne, bardzo trudne i bardzo... nie chcę o tym mówić...

 

[...]

 

Przypomniałem sobie jak spędziłem kilka wieczorów na układaniu pasjansów. Zakochałem się w Alicji jak dzieciak. Siedziałem wieczorem na dywanie i stawiałem sobie pasjansa. Przetasowałem karty i zadałem pytanie: czy będziemy ze sobą: ja i Alicja? Rozłożyłem karty i po paru minutach... pasjans nie wyszedł.

- Dobra, więc zmieniam zasady. Jeżeli wyjdą dwa na trzy to będziemy kiedyś ze sobą...

Nie wyszedł.

- Jeżeli wyciągnę kiera, to mogę spróbować jeszcze raz.

Wyciągnąłem szóstkę karo.

- Jeżeli wyciągnę kiera, to mogę spróbować jeszcze raz, jeśli wyciągnę karo, to mogę jeszcze raz spróbować wyciągnąć kiera...

 

[...]

 

Jakieś trzy miesiące temu pogadałem sobie z łabędziem. Być może to brzmi głupio, ale tak właśnie było. I mam wrażenie, że ta rozmowa bardzo dużo mi dała. Otóż któregoś dnia spacerowałem po plaży. Pogoda była wyjątkowo ponura. Niebo pokrywały ciężkie ciemne chmury. Nie padało, ale wyglądało, jakby zaraz miało zacząć. Wiał zimny wiatr. Chłód przenikał pod kurtkę. Wcisnąłem ręce głęboko w kieszenie. Chodziłem bez celu. Zastanawiałem się nad swoim sypiącym się małżeństwem, tęskniłem do Alicji, bardzo tęskniłem do Alicji, tęskniłem... słowem nie robiłem nic pożytecznego, tylko rozczulałem się nad sobą. Miałem też do siebie dużo żalu, że jestem taką dupą wołową i nie potrafię podjąć żadnej konkretnej decyzji.

Napisałem wiersz. Napisałem go patykiem na mokrym piasku nad samym brzegiem morza. Pisałem litery jedna za drugą. Każda na prawie metr wysoka. Cały wiersz miał ze sto metrów długości. Potem wróciłem i spisałem go długopisem na dłoni. Nie miałem na czym zapisać. Szedłem wzdłuż brzegu. Wiele liter było już zmazanych przez łagodnie zalewające brzeg fale. A wiersz był taki:

 

Czekam na coś

Nie mam pojęcia co to mogłoby być

Cokolwiek

Jakakolwiek odpowiedź na wykrzyczane moje wyznanie

Wykrzyczane piórem na kartkę papieru

I schowane w szufladzie

Skrzętnie

 

Może...

 

Pocieszam się

Że być możeJesteś mądra smutną mądrością

Pogodzona smutnym pogodzeniem

 

Nie zrobisz nic

Żeby nie zrobić nic złego

 

Jakoś mnie to wcale nie pociesza...

 

I wtedy przyczepił się do mnie łabędź. Podlazł blisko i głośno skrzeczał. Machał skrzydłami i kołysał swoim głupim łabędzim łebkiem w lewo i w prawo. Przyszło mi do głowy, że po prostu domaga się czegoś do jedzenia. Zawołałem dwóch małych chłopców, którzy nad brzegiem grzebali w muszelkach wyrzuconych przez morze.

- Słuchajcie, macie ochotę na ciastka?

- ?

- Chcę nakarmić łabędzia. Pobiegnijcie do piekarni na rogu i kupcie mi bochenek chleba - dałem im trochę drobnych - a za resztę kupcie sobie jakieś ciastka.

- Proszę pana, mama mi nie pozwala jeść słodyczy. - Mały tłusty blondynek w okularach pewnie zawsze słuchał swojej mamy.

- Mogę sobie kupić gumę?

- Jasne. No, biegnijcie już.

Pobiegli.

 

Mój kumpel łabędź przestępował z łapy na łapę i przyglądał mi się z zaciekawieniem. Raz jednym okiem, raz drugim. Powoli wyciągnąłem rękę w jego stronę. Cofnął się i zaczął groźnie syczeć.

- Dobra, nie będę się zbliżał, jeżeli nie chcesz.

Przyglądaliśmy się sobie bacznie przez chwilę.

- Bo widzisz stary, mam problem. Właściwie się nie znamy i być może nie powinienem ci mówić takich rzeczy, ale muszę z kimś pogadać.

Łabędź pochylił łebek w lewo, jakby był zaciekawiony.

- Widzisz, zakochałem się... A jestem żonaty i mam małą córeczkę. Tak więc... jest to dla mnie pewien problem.

Łabędź przechylił łebek w drugą stronę.

- Widzisz, bo... nie jest nam z żoną dobrze... jest nam źle... koszmarnie. W ogóle do siebie nie pasujemy. Wiesz jak to jest - patrzymy w dwie różne strony. Ciężko mi to inaczej wytłumaczyć. Dam ci przykład. Kiedyś byłem z grupą przyjaciół na biwaku. Mieszkaliśmy w lesie. Myliśmy się w jeziorze, sami sobie gotowaliśmy i takie tam. Żadnej cywilizacji. I była tam jedna dziewczyna. Kiedyś w nocy przyszła do mnie i...

Łabędź jakby się zainteresował.

- Nie, nic z tych rzeczy... Zapytała, czy mam ochotę na truskawki. I popłynęliśmy w nocy na drugą stronę jeziora, jakieś pół kilometra, po ciemku... Zimno jak cholera. Najedliśmy się truskawek, bo po drugiej stronie było pole truskawek... i wróciliśmy. Nie było w tym nic nawet troszeczkę erotycznego, ale to było niesamowite. Wszyscy spali, a my zrobiliśmy coś głupiego, zupełnie bez sensu, coś szalonego. Patrzyliśmy w tę samą stronę. A moja żona...

Wiesz, pojechaliśmy po ślubie do Norwegii. Do Oslo. Jechaliśmy przez całą Szwecję samochodem i pokazywałem jej różne fajne rzeczy. No wiesz, wiatraki, malownicze zajazdy. Gdy jej coś pokazałem ona odrywała na chwilę oczy od lektury. Wyobrażasz sobie - pojechaliśmy w podróż poślubną, a ona całą drogę czytała jakieś kobiece czasopisma! No więc odrywała się na chwile od czytania i niewidzącymi oczami rozglądała się dookoła. Faktycznie ładne, rzucała i wracała do lektury. Nie jestem pewien, czy chociaż wiedziała, co jej pokazuję. W końcu dałem spokój....

No i w Oslo... jest taka wysoka góra - Holmenkollen, a na niej skocznia narciarska. Jest stamtąd niesamowity widok. Widać kilkanaście kilometrów w każdą stronę. Oczywiście, gdy jest ładna pogoda...

 

- Proszę pana, przynieśliśmy panu chleb - podziękowałem dzieciakom (tłusty blondynek trzymał w ręku paczkę gum), odłamałem spory kawałek chleba i krusząc rzucałem łabędziowi. Wyglądał na bardzo zadowolonego. Łapał w powietrzu rzucone przeze mnie kawałki i połykał łapczywie.

- O czym to opowiadałem? Aha, i namawiałem moją żonę żebyśmy pojechali tam w nocy. To jest dopiero niesamowity widok! Widać całe miasto. Neony w centrum. Światełka z okien malutkich domków, których tysiące rozsiane były naokoło. Było widać fiordy i dziesiątki światełek na jachtach i całe bukiety światełek na większych statkach. Nie mogłem się napatrzeć, gdy widziałem to pierwszy raz, dwa lata wcześniej. No i pojechaliśmy tam któregoś dnia. Musiałem namawiać ją chyba z tydzień, bo to przecież głupota jeździć gdzieś po nocy...

Ale w końcu pojechaliśmy. Pokazałem jej te wszystkie cuda i wiesz, co zrobiła? Powiedziała, że faktycznie ładne i że jest bardzo zimno i czy nie moglibyśmy już wrócić.

Powiedziała to jednym tchem.

Rozumiesz?

To właśnie dla mnie znaczy patrzyć w dwie różne strony.Mam o to do niej dużo żalu. Chociaż wiem, że to nie jej wina. Ona po prostu taka jest. I nie uważam, żeby była przez to jakaś gorsza. Jesteśmy po prostu zupełnie inni.

Wiem też, że ten żal do niej to trochę żal do samego siebie. O to, że czuję się teraz bezradny i nie wiem co zrobić. Złości mnie w niej wszystko...

 

Łabędź tym czasem zeżarł cały chleb i teraz dziobem gmerał sobie w piórach pod skrzydłem.

- No i poznałem Alicję... To było jakiś rok temu. Znajomy wyjeżdżał na dwa lata do Holandii i zrobił pożegnalna imprezę. Zaprosił wielu przyjaciół. Czułem się trochę obco, bo znałem tylko kilka osób. Żona została w domu, bo nasza córeczka zachorowała. Też chciałem zostać w domu, ale ona uparła się żebym poszedł, więc poszedłem, chociaż bez przekonania.

To było jakoś tak w końcu listopada. Było już cholernie zimno, choć pierwszy śnieg jeszcze nie spadł. Siedzieliśmy w sporej grupie i rozmawialiśmy o różnych pierdołach. Ktoś wspomniał o Bożym Narodzeniu. Każdy po kolei opowiadał o tym, jak chciałby spędzić wigilię i święta. Takie tam pierdzielenie o kolędach, świątecznym żarciu i rodzinnej atmosferze. Ja nie cierpiałem świąt. Zawsze starałem się po prostu je przeczekać... Moja żona pozostała córeczką swoich rodziców i spędzaliśmy święta u nich. Nie znosiłem tego. W pierwsze święta po ślubie chciałem, żeby było cudownie. Marzyłem, że zostaniemy w domu. Zjemy kolację, napijemy się wina, będziemy się kochać i gadać do rana. Moja żona wzięła to za jakieś chore podejście do świąt, przecież Boże Narodzenie to święta rodzinne... Miała na myśli swoją rodzinę, a nie mnie...

Tak sobie myślałem i wtedy odezwała się Alicja. Wcześniej nie zwróciłem na nią uwagi. Dopiero kiedy się odezwała. Miała ciepły miękki głos i ciepłe spojrzenie szaro-błękitnych oczu. Odgarnęła niesforny kosmyk ciemnych, prawie czarnych włosów i powiedziała :

- Ja chciałabym spędzić święta z kimś kto mnie kocha. Chciałabym gdzieś wyjechać. Mogłaby być górska chata z kominkiem. Pilibyśmy wino, opowiadali sobie głupstwa, kochali się, albo po prostu siedzielibyśmy przytuleni i cieszyli się z tego, że jesteśmy razem. Ale to nie jest takie ważne, ta chata i wino. Najważniejsze, żeby spędzić je z kimś, kto mnie kocha...

Spuściła oczy jakby zawstydzona tym, co powiedziała. Ludzie popatrzyli na nią jakoś tak z politowaniem, jak na niegroźnego dziwaka.Słuchając tego musiałem mieć jedną z moich najgłupszych min. Przez większość wieczoru patrzyłem na nią ukradkiem. Była taka... naturalna. Wszystko było takie prawdziwe, nie zagrane. Nie przejmowała się tym, że inni dziwnie na nią patrzyli. Była niesamowita.Potem zaczęliśmy rozmawiać. O literaturze, kinie, muzyce. Potem o wychowaniu dzieci, kobietach, kobietach i mężczyznach, o tym jak było kiedy byliśmy dziećmi, Kim chcieliśmy wtedy zostać i czego się baliśmy. Opowiedzieliśmy sobie trochę o sobie. Była po rozwodzie. Pracowała jako nauczycielka hiszpańskiego i pisywała recenzje filmowe do jednego z czasopism oraz eseje o życiu do innego .

Gdy dowiedziała się, że jestem żonaty jakby spięła się i zaczęła mnie traktować z większym dystansem. Opowiedziałem jej o mojej córeczce - jaka jest cudowna i jak bardzo ją kocham. Pogadaliśmy jeszcze trochę.Odwiozłem ją do domu. Powiedzieliśmy sobie cześć. Odeszła kawałek. Odwróciła się. Podeszła do samochodu. Opuściłem okno, a ona zawahała się przez chwilę i powiedziała:

- Wiesz, gdybym była twoją żoną, to nie spodobałoby mi się, że mówisz kobiecie, którą dopiero poznałeś, że bardzo kochasz swoją córeczkę... a nie mówisz, że kochasz żonę... To zabrzmiało tak, jakbyś jej nie kochał... trzymaj się. Miło było pogadać z kimś... normalnym. To rzadkość.

I odeszła...

Tak, mnie też by to się nie spodobało, gdybym był swoją żoną, pomyślałem patrząc jak odchodzi.

Spotkaliśmy się przypadkiem kilka razy. Mieliśmy przecież wspólnych znajomych. Kilka razy rozmawialiśmy. Kilka razy czułem się świetnie w jej towarzystwie. I kilka razy miałem wrażenie, że ona czuje się świetnie w moim. Nigdy nie pozwoliła, by coś się stało, co mogłoby nas zbliżyć. Miałem jednak duże poczucie winy za każdym razem, gdy się z nią widziałem. Chyba już wtedy byłem w niej zakochany. Było mi głupio wobec żony. Niby nigdy nic się nie stało, ale było mi dobrze z inną kobietą... a z nią nie. Tak naprawdę to moje małżeństwo posypało się dużo wcześniej. Ale miałem małą cudowną córeczkę i właściwie nie przyszło mi do głowy, żeby odejść od żony. Jeszcze nie wtedy. Po prostu: dobrze jest jak jest.

 

Łabędź człapał sobie i patrzył na mnie spode łba. Gdy zatrzymałem się z moją opowieścią głośno zaskrzeczał. Pomyślałem sobie, że pewnie by chciał, żebym mówił dalej. Zamyśliłem się nad tym, co się ze mną dzieje...

 

- Wiesz stary jak się czuję? Jakbym trzymał na pięciu smyczach pięć wyrywających się rotweillerów. Wiesz jak wygląda rotweiller? To takie wielkie bydlę, sześćdziesiąt kilo mięśni. No więc one szarpią się i wyrywają na wszystkie strony. Wiem, że muszę przeczekać i je przetrzymać, wytrzymać dłużej niż one. Ale jednocześnie bardzo je kocham i trochę chcę, żeby one zdołały się uwolnić. Trzymam je z kluchą w gardle.

A one szarpią się na wszystkie strony i usiłują się uwolnić.

Jeżeli wytrzymam wystarczająco długo, to położą się i będą cicho skomlały. A potem tylko będą na mnie smutno patrzyły...

Muszę to po prostu przeczekać.

 

Patrzyłem na łabędzia, który człapał wolno w stronę morza. W końcu co go mogło przy mnie zatrzymać? Chleb dawno się skończył. Spojrzałem w górę. Ciemne chmury skłębiły się i zrobiło się jeszcze zimniej. Zapiąłem kurtkę pod samą szyję i poczłapałem wolno w stronę samochodu.

 

[...]

 

Któregoś dnia spotkaliśmy się, żeby się pożegnać. Czuliśmy, że to co jest między nami zaszło za daleko. Siedzieliśmy obok siebie z pół godziny, każde zagłębione w swoich myślach i nie mieliśmy pojęcia, co powiedzieć. A potem się po prostu przytuliliśmy. Siedzieliśmy przytuleni i nadal nic nie mówiliśmy. Byłem cały przepełniony czułością i tą czułością chciałem ją całą delikatnie otulić. Żeby nie było jej tak ciężko, jak mnie. Chcieliśmy coś z tym zrobić. Z tą niezręczną ciszą i z tą całą sytuacją. Głaskałem ją po włosach i nic nie mówiłem, bo nie miałem pojęcia, co powiedzieć. Wszystko, co przychodziło mi do głowy, wydawało mi się takie głupie lub nie na miejscu. Po prostu siedziałem, tuliłem Alicję i chciałem, żeby to trwało jak najdłużej.

- Jesteś dla mnie absolutnie nietykalny... Idź już sobie... I proszę cię, o nic mnie nie pytaj. Po prostu idź.

Popatrzyliśmy sobie w oczy i... zaczęliśmy się całować. Najpierw delikatnie, a później coraz bardziej namiętnie. Całowaliśmy się i rozmawialiśmy, a była to rozmowa taka:

- Na pewno nie byłoby nam ze sobą dobrze.

- Jasne, że nie. Ciągle byśmy się ze sobą kłócili.

Kilka pocałunków.

- Nie moglibyśmy się znieść.

- Mam wiele paskudnych przyzwyczajeń.

- To nic wobec moich okrutnie-paskudnych przyzwyczajeń, których mam tysiące.

 

Trwało to i trwało. W końcu jakoś tak szybko się rozstaliśmy.

- Proszę cię, nie dzwoń do mnie. Proszę... – powiedziała.

Poszedłem. Było cholernie zimno i padał śnieg. Wróciłem pieszo do domu. Stwierdziłem, że dobrze mi zrobi, jeśli porządnie zmarznę. Szedłem pieszo i rzucałem śnieżkami w latarnie po drodze. Nie odpuściłem, dopóki każdej z nich nie trafiłem. Dopiero wtedy przechodziłem do następnej. Wracałem do domu jakieś cztery godziny, ale i tak miałem wrażenie, że nie zmarzłem wystarczająco.

 

Obudziłem się rano i nie było jej obok. A przecież była jeszcze przed chwilą...

 

Tego dnia nie mogłem się skoncentrować. Wszystko sypało mi się z rąk. O wszystkim zapominałem. Nie rozumiałem o czym mówią ludzie, z którymi rozmawiałem.

Urwałem się z pracy i pojechałem nad morze. Chodziłem po plaży. A pogoda była taka, jak tego dnia, kiedy rozmawiałem z łabędziem. Przypomniałem sobie łabędzia i wiersz, który napisałem na piasku. Nigdzie w okolicy nie widać było łabędzia, ale mogłem napisać wiersz. Rozejrzałem się za odpowiednim patykiem i raz jeszcze napisałem wiersz na piasku wzdłuż brzegu morza. Raz jeszcze fale zlizywały litery. Raz jeszcze wiersz miał jakieś sto metrów długości. Raz jeszcze spisałem go na dłoni. A wiersz był taki:

 

Udało mi się przeczołgać przez noc bezsenną

Trzystuletnią

Co najmniej

 

Tysiące przypominań

Echa słów wypowiedzianych

Niebacznie

 

Nie mogę otrząsnąć się z czegoś...

W klatce utkanej z twojego zapachu

Który zostanie we mnie

Przez następnych lat trzy tysiące

 

Wtulenia

Wsłuchania

Namiętna delikatność

 

W sekundę po rozstaniu już tak bardzo do Ciebie tęskniłem

I tęsknię coraz bardziej

Z każdym oddechem

 

Kocham miękkość Twoich ust

Odnalezionych w ciemności

I blask oczu

Patrzących na mnie z miłością

 

To było ponad trzy miesiące temu. Od tego czasu wiele się zmieniło w moim życiu...

 

[...]

 

Doskonale wiedziałem, co zrobię. Podjadę pod dom Alicji. Zgaszę światła i popatrzę chwilę w jej okna. Pouśmiecham się, przypomnę sobie kilka jej słów, kilka jej zachowań... A potem zadzwonię do niej (kupiłem kilka dni temu telefon komórkowy, żeby pozałatwiać kilka spraw). Zapytam, czy jest sama i czy ma dla mnie chwilę czasu. Powiem, jak bardzo za nią tęsknię. Potem poproszę, żeby ubrała się i wyszła przed dom. I rozłączę się... Ona zaciekawiona podejdzie do okna i wtedy zamrugam jej światłami. Zajdzie do mnie i zabiorę ją na przejażdżkę i... poproszę, żeby ze mną wyjechała.

Tak sobie to wymyśliłem. Nie myślałem, co będzie dalej. Po prostu otulę ją swoją czułością i wszystko jakoś się ułoży... świetnie. Wyjedziemy razem na klika dni. Będę jej opowiadał głupstwa i robił różne drobne niespodzianki. Tak, żeby...

 

Właśnie podjechałem pod jej dom. Zgasiłem silnik i światła. Siedzę sobie i patrzę w jej okno. Ma zapaloną małą lampkę. Tę z pomarańczowym kloszem. Ciepłe pomarańczowe światło rozprasza się na zasuniętych zasłonach. Też pomarańczowych. Całe jej okno jest ciepło pomarańczowe wśród otaczającej je ciemności. Widzę, jak jakiś cień przechodzi przez pokój. Wyobrażam sobie jak idzie, lekko kołysząc biodrami i jak odgarnia niesforne kosmyki włosów charakterystycznym zniecierpliwionym ruchem. Widzę jej cień. Zbliżyła się do okna. Cień stał się ostry. Widzę jej profil. Usiadła na biurku i podparła się rękami z tyłu za plecami. Wziąłem w dłoń telefon i wystukałem jej numer. Pojawił się na wyświetlaczu. Uśmiechnąłem się i miałem nacisnąć klawisz wybrania numeru, kiedy... zobaczyłem drugi cień.

Drugi cień powoli przeszedł przez pokój i stanął naprzeciw jej cienia. A potem powoli zbliżył się i pocałował jej cień delikatnie. A potem cienie się objęły i zaczęły się tulić i całować.

Czułem się tak, jakby ktoś wyszarpnął mi dywan spod nóg... Zakręciło mi się w głowie i zacząłem myśleć jakby wolniej, jakbym pływał w gęstym syropie.

- Kurwa mać - wyszeptałem. Popatrzyłem na telefon, który ciągle trzymałem w dłoni i rzuciłem go ze złością. Patrzyłem jak leciał (jakby w gęstym syropie) i jak roztrzaskiwał się o asfalt (jakby o dno oceanu z gęstym syropem).

- No, a właściwie czego się spodziewałeś, durny bucu?! – Wyszeptałem.

- Przecież nigdy nic ci nie obiecała...Uśmiechnąłem się pod nosem (uśmiech histeryczny) - masz nowy samochód, jesteś wolny, wszystkie dupy twoje...

- Tak bardzo ją kocham - wyszeptała jakaś część mnie.

- Wyluzuj się, pojedziemy sobie na mały spacerek - pewnie i stanowczo stwierdziła inna część.

- Tak bardzo ją kocham - wyszeptała pierwsza.

- Co to, język Ci zubożał, może wymyśl coś innego - druga traktowała pierwszą z politowaniem.

- Tak bardzo...

- Zamknij się!

 

Włączyłem silnik, zakręciłem kierownicą i z piskiem opon ruszyłem przed siebie. Z piskiem wszedłem w najbliższy zakręt.- Całkiem nieźle sobie radzi - pomyślałem o Toyocie. Zwolniłem i jechałem sobie bezmyślnie.

- Tak bardzo ją...

Zorientowałem się, że kieruję się w stronę drogi na lotnisko. To była boczna droga. Prowadziła przez las i była bardzo kręta. Nie były to specjalnie niebezpieczne zakręty, ale szybka jazda dawała sporo przyjemności. „Droga na Porsche”, tak o niej mówiliśmy, ja i moi kumple. Dobrym samochodem można było jechać naprawdę szybko. Przyjemnie było wchodzić w zakręty czując jak opony lekko tracą przyczepność i wyprowadzać samochód z lekkiego poślizgu. O tej porze droga była zupełnie pusta. Zapaliłem wszystkie światła i przycisnąłem mocniej gaz. Takim samochodem jak ten można było bezpiecznie wchodzić w zakręt jadąc osiemdziesiąt na godzinę. Więc jechałem jakieś sto dziesięć. Przed zakrętem zdejmowałem nogę z gazu i pozwalałem, żeby zwolnił do stu. Na zakręcie dodawałem gazu i wyciągałem go z zakrętu na granicy przyczepności. Jechałem tak jakiś czas. Ciągle delikatnie przyspieszając. Każdą następną prostą brałem trochę szybciej. Na dłuższych prostych odcinkach rozpędzałem się do stu pięćdziesięciu, przed zakrętem delikatnie tylko hamując. Była to przyjemność z tych najbardziej pierwotnych. Czułem olbrzymią moc i czułem, że nad nią panuję. Panuję wkładając w to cały swój instynkt i umiejętności. Było to takie panowanie na granicy panowania. Jeden błąd i ta moc mogła wyrwać się spod kontroli. Wspaniale...

 

 

DWA DNI PÓŹNIEJ...

 

Lekarz był małym grubaskiem o dobrotliwym spojrzeniu. Kępki zupełnie białych, krótko przystrzyżonych włosów porastały bezładnie łysinę. Wyglądał na co najmniej sto pięćdziesiąt lat. Przypominał bardzo starego żółwia, który przeżył kilka wieków i swoje wie. Przyglądał się Alicji w milczeniu. W jego wzroku można było dostrzec oprócz bijącej z całej jego postaci życzliwości zaciekawienie i jakby zatroskanie.

- Chciał pan ze mną rozmawiać. - Alicja wyglądała na bardzo zdenerwowaną. Oczy miała czerwone od płaczu. Kurczowo zaciskała pięści i wgniatała je w kolana.

- Może napije się pani kieliszek koniaku? Dobrze pani zrobi...

Alicja kiwnęła głową

- Poproszę.

- Wie pani, mam tu schowaną butelkę, odkąd pamiętam. Czasami się przydaje.

Stary lekarz patrzył na Alicję z sympatią. Wypiła całą zawartość kieliszka szybko jak lekarstwo i teraz obracała kieliszek w dłoniach.

- Panie doktorze, czy on z tego wyjdzie? - przez chwilę się zawahała na słowie „wyjdzie”.

- Powiem pani szczerze. - głos doktora był równie dobrotliwy jak całe jego zachowanie.

- Wczoraj nie dałbym mu żadnych szans. Jego stan jest krytyczny. Ma pękniętą czaszkę i liczne obrażenia wewnętrzne. Stracił dużo krwi. Właściwie nie powinien żyć. Ale żyje już drugą dobę. To tak, jakby kurczowo trzymał się życia. Reaguje jak dzikie zwierzę. Przepraszam za porównanie. Ale to jest właśnie dokładnie tak. Dzikie zwierzę, które nie poddaje się do końca. Myślę sobie, że on żyje, bo chce żyć. Chociaż właściwie w jego stanie to zdaje się być niemożliwe.

- Kim on dla pani jest? - stary lekarz wpatrywał się w Alicję z mieszaniną sympatii i zatroskania.

Alicja zamyśliła się na chwilę. Patrzyła gdzieś w dal.

- Właściwie nikim... może... byliśmy przyjaciółmi. Kochałam się w nim. Widzi pan, to taka dziwna historia - Alicja patrzyła w bok i bezwiednie wyłamywała sobie palce, bawiła się pierścionkiem.

- Wróciłam dopiero dzisiaj rano. Przez dwa tygodnie mieszkała u mnie moja przyjaciółka ze swoim chłopakiem. Wyjechałam do rodziców. Nie byłam u nich już ponad pół roku. Zostawiłam klucze koleżance, żeby mogła zamieszkać u mnie przez ten czas...

Ona wiedziała, że się w nim kocham. Starałam się nie dać tego po sobie poznać, bo nie chciałam rozbijać jego małżeństwa. Dużo jej o nim opowiadałam. Wiedziała, że lubi samochody terenowe. Tak jak ja. Alicja znowu zamyśliła się na dłuższą chwilę.

- Opowiedziała mi dziś takie dziwne zdarzenie. Pewnie to zbieg okoliczności... Dwa dni temu wieczorem... całowali się. No, wie pan, ta moja koleżanka i jej chłopak. I usłyszała pisk opon. Ktoś gwałtownie ruszył. Wyjrzała przez okno i zobaczyła szybko odjeżdżający duży wiśniowy samochód terenowy. I wtedy pomyślała o tym, co jej mówiłam. No, że on chciał mieć terenowy samochód. To do niego pasowało. Miał w sobie takiego... ducha przygody, to był taki duży chłopiec.

A potem dowiedziałam się, że się rozbił. A tu w szpitalu dowiedziałam się, ze jechał terenowym samochodem. To była Toyota 4Runner... Wie pan, on zawsze chciał mieć Jeepa Grand Cherokee. Pokazywał mi go w katalogu... Miał wiele różnych katalogów z samochodami...

 

[...]

 

Mówił, że to bardzo bezpieczne samochody. Mają napęd na cztery koła i w ogóle...

- Widzi pani, on wjechał szybko w zakręt. Powinien sobie dać z tym radę, ale na zakręcie była rozlana spora plama oleju, który wyciekł z rozbitego pół godziny wcześniej samochodu. Samochód już ściągnęli, ale olej został... on nie mógł o tym wiedzieć. Te samochody są faktycznie bezpieczne. Miał po prostu pecha.

- Panie doktorze, to pan do mnie zadzwonił. Skąd pan wiedział? To znaczy dlaczego zadzwonił pan właśnie do mnie?

- Dowiedziałem się, że mieliście razem wyjechać.

- Wyjechać? Nie widzieliśmy się od trzech miesięcy. On jest żonaty i ma małą córeczkę...

Stary lekarz w zamyśleniu patrzył w dal przez okno.

- A więc cała ta historia jest bardziej złożona niż mi się zdawało. Wie pani, w skrytce w samochodzie policja znalazła bilety na prom do Szwecji. Na dzisiaj rano... Dwie osoby i samochód... Na jednym z biletów było pani nazwisko...

I nie jest żonaty... Jest rozwiedziony od pięciu tygodni...

Stary lekarz patrzył na Alicję smutnym, przenikliwym wzrokiem.

- Niech pani idzie do niego. Jeżeli go pani kocha, to niech pani idzie do niego. Proszę przy nim posiedzieć i proszę do niego mówić. Nie wiem, czy on panią może usłyszeć. Ale proszę spróbować. Być może on jeszcze żyje... tylko dla pani...
                                                                                                                    

 

                                                                                                                     1998 (czyli srasznie dawno temu)
                                                                                                                    

TANGO
 

Darek Seleman

bottom of page