SPIS TREŚCI
Pies nie był ładny. Jak później powiedział P: „jego ojciec musiał być bardzo brzydki i jeszcze bardziej zdesperowany…”. Nie był ładny obiektywnie. Ale gdy go zobaczyłam, pomyślałam, że jest śliczny. Był średniej wielkości, kudłaty w brązy, od jasnego beżu do prawie czarnego, w plamy ułożone tak przypadkowo, że aż wydawało się, że bogowie chcieli pobić jakiś rekord. Nad uśmiechniętym pyskiem unosiły się w zdziwieniu krzaczaste brwi i pysk zdawał się śmiać cały czas. Tylko oczy… oczy były smutne…
Śnieg zacina bezładnie ze wszystkich stron ograniczając widoczność do może pięciu metrów. Przycicha na chwilę, żeby zaatakować ze zdwojoną siłą. Wtedy widoczność spada do metra, może dwóch. Nie widać chmur, ale muszą być gęste, bo jest prawie zupełnie ciemno. Porywisty lodowaty wiatr jakimś cudem przenika przez wszystkie warstwy ubrań, wyjąc przy tym niemiłosiernie. Ciągle jeszcze żyję. I ciągle jeszcze idę. Krok za krokiem. Płytki oddech za kolejnym. Pięć kroków i odpoczynek...
Schodzili krętymi schodami uliczki, która była tak wąska, że gdyby mężczyzna rozpostarł ramiona mógłby dotknąć obu ścian naraz. Mógł mieć równie dobrze 50, co 70 lat. Wyrzeźbiony w zmarszczkach półuśmiech podkreślały oczy patrzące na świat z nawykowym rozbawieniem. Szopa siwych włosów w nieładzie błyszczała w słońcu dystansując się od opalenizny człowieka, który spędza dużo czasu na powietrzu. Przy nodze mężczyzny, pół kroku w tyle szedł zupełnie czarny pies...
Zobaczyłem ją i świat się zatrzymał. A właściwie zwolnił raczej. Może tak czasem macie. Coś się wydarza i ciarki przechodzą po plecach, a po chwili człowiek zauważa, że wstrzymał oddech i zamarł, żeby tego czegoś nie spłoszyć. Tak było i tym razem. Zobaczyłem ją i wszystkie inne szczegóły wycofały się wstydliwie w tło. I wyblakły. Była śliczna. Miała kręcone blond loki opadające na ramiona i roześmiane niebieskie oczy, szczupłą bladą twarz i piegi na małym nosku...
Pozałatwiałem wszystkie swoje sprawy. No, może oprócz jednej. I właśnie teraz jadę ją załatwić. Jadę zobaczyć się z Alicją i powiedzieć jej, a właściwie poprosić ją... Ale o tym może później. Aha, szkoda, że nie możecie tego zobaczyć...
Zawsze budzę się pierwsza. I zawsze tylko kilka minut przed Nim. Patrzę na niego każdego dnia. Na jego głowę na poduszce obok, na zamknięte powieki, na siwiejące lekko kręcone włosy, linię odrobinę garbatego nosa, wsłuchuję się w spokojny oddech.
- Raz na kilkadziesiąt tysięcy razy rodzi się biały lew. Na skutek wady genetycznej jego skórze brakuje pigmentu i dlatego jego sierść jest zupełnie biała. Mówi się o nim lew albinos, ale niesłusznie. Gen recesywny obojga rodziców… – głos lektora był beznamiętny. Po prostu kolejna ciekawostka ze świata zwierząt. Głosy lektorów zawsze są beznamiętne. Nikt nie zwraca na to uwagi, ale gdyby posłuchać ich bez patrzenia na film, to byłyby wręcz beznamiętnie śmieszne.
WIECZÓR PIERWSZY - I co było dalej? - Już na dzisiaj wystarczy. - Ale tato, co się stało z małym jeżykiem? - No dobrze, jeszcze chwilkę. Otóż mały jeżyk był jeszcze zupełnie malutki. Miał malutkie łapki, malutki czarny ruchliwy nosek i malutkie oczka, jak dwa czarne paciorki... - nie potrafiłem odmówić małej Marcie. Była taka... no, taka do przytulania, mały kochany aniołek. Miała cztery i pół roku (zawsze podkreślała: i pół, nie cztery, tylko cztery i pół), czarne, kręcone loki...